piątek, 4 listopada 2016

Wartość pisanego słowa



Jaka jest wartość słowa pisanego i jakie ono ma znaczenie w życiu narodu, społeczeństwa i poszczególnego człowieka poznajemy, gdy korzystamy z książek, czasopism i informacji internetowych, ale pod warunkiem, że chcemy i umiemy czytać ze zrozumieniem. To wcale nie jest żart. Czasem teksty pisane są z różnych powodów w taki sposób, że trudno w nich doszukać się jakiegoś sensu z powodu niechlujnej formy lub przedstawienia treści celowo w sposób zakamuflowany, a czasem otwarcie w sposób kłamliwy.

Dosyć dawno temu w jednej z wrocławskich gazet były w odcinkach drukowane fragmenty wspomnień jednego z Sybiraków. Pisano, że na zesłaniu panował straszliwy głód. Wokół baraków, w których mieszkali, trawa była wyskubana z korzeniami, a w innym fragmencie tego opowiadania była informacja, że ci zesłańcy podczas łowienia ryb żakiem, to otwór wylotowy żaka zalepiali chlebem. Były to bzdury wypisywane przez dziennikarza opisującego te wspomnienia, że trudno je zapomnieć. Przecież trzeba być ostatnim idiotą, żeby napisać takie bzdury tylko po to, żeby udramatyzować sytuację. A być kretynem, by czytając te bzdury, dać się nabrać i w nie uwierzyć. Z głodu wokół baraków wyskubali trawę, a łowiąc ryby w rzece, otwór żaka zalepiali chlebem. To się kupy nie trzyma! We wszystkich tego typu „wspomnieniach” opisywanych przez dziennikarzy na podstawie wspomnień Sybiraków, przewija się same cierpiętnictwo, zniewolenie i w ogóle martyrologia narodu polskiego.

Dlatego wszystkie zdarzenia z mojego już dawno minionego syberyjskiego okresu zacząłem spisywać tak, jak je wtedy widziałem, jak je przeżywałem na Syberii, a byłem wtedy w wieku trzynastu do osiemnastu lat.
Zdarzyło się w tak zwanym międzyczasie, że w internecie natknąłem się na Interię 360, na której łamach może publikować swoje artykuły każdy tzw. „Dziennikarz Obywatelski”, tzn. nie otrzymujący wynagrodzenia. Postanowiłem spróbować swoich sił w tej dziedzinie i po otwarciu w Interii 360 swojego konta, też napisałem kilka artykułów.

W tym też czasie w TV obejrzałem reportaż p. Włodarczyk dotyczący ustawienia w Moskwie pomnika walonka. Ten temat był mi bliski, bo na Syberii pracowałem przy wyrobie walonków (syberyjskich „pimow”), byłem nawet majstrem. To skłoniło mnie do napisania artykułu do Interii 360 na temat wyrobu walonków. Wzbudził on u czytelników duże zainteresowanie i poproszono, abym napisał więcej na temat Syberii. Ponieważ miałem już napisanych dosyć dużo odcinków wcześniej rozpoczętych wspomnień z pobytu na Syberii, więc w ramach realizacji społecznego zapotrzebowania, zacząłem je publikować w formie artykułów. Były przyjmowane wprost entuzjastycznie. Teraz już nie pamiętam, który to był artykuł, ale średnio czytało go 1500 osób na godzinę.
Czytelnicy moich artykułów zaczęli coraz częściej proponować, abym moje artykuły wydał w formie książkowej. Ostatecznie stało się, że moja książka, jako wspomnienia Sybiraka pod tytułem „Odległy kraj czyli Syberia oczami zesłańca inaczej widziana”, została wydana pod patronatem Interii 360 w 2009 roku. (Interii 360 już nie ma, została zlikwidowana, za dużo w niej było wolności).

A jak byłem widziany na tle moich „Wspomnień Sybiraka?” Jeden z Dziennikarzy Obywatelskich poprosił żebym napisał artykuł wyjaśniający dlaczego w moich wspomnieniach piszę o Sowietach życzliwie i ciepło! Na to pytanie można było odpowiedzieć krótko jednym zdaniem tak: Nawet dwaj najlepsi przyjaciele odpowiednio zmotywowani, zostaną największymi wrogami do samej śmierci. Podobnie jest z narodami i ze zwykłym tłumem. Ale wiedziałem, że to nie wystarczy, bo zagadnienie jest dosyć skomplikowane. Dlatego zamiast artykułu postanowiłem napisać książkę pt „Echo syberyjskich wspomnień”, w której obalanie wszelkich znanych mi fałszywych mitów dotyczących szerzonej nienawiści pomiędzy naszymi słowiańskimi i nie tylko słowiańskimi narodami będę uważał za swój obowiązek.

W tak zwanym międzyczasie wpadła mi w ręce książka pod tytułem „Dzieje Trzciannego i obszaru gminy Trzcianne w XV-XX wieku” wydana w 2004 roku. Książka jest naprawdę pięknie wydana. Ale z całej jej zawartości chociaż jest tam wiele nieścisłości, wykorzystam tylko zawarte w niej „Wspomnienia p. Marii Dąbrowskiej z Kramkowskich”. Jestem przekonany, że tych wspomnień nie mogła napisać pani Maria Dąbrowska z Kramkowskich, bo jest tam dużo kłamstw i dlatego muszę się do nich szczególnie ustosunkować.

Wspomnienia te zawarte w aneksie źródłowym dokładnie przeczytałem i ze względu na szacunek, jaki mam dla Marylki jeszcze z tamtych syberyjskich czasów, kiedy wspólnie wywoływaliśmy na Syberii duchy z nią i jej ojcem Antonim, muszę stwierdzić, że ona nie mogła własnoręcznie tych wspomnień napisać. Napisał je ktoś, kto rzeczywiste wspomnienia Marylki chciał celowo przedstawić w formie bardziej dramatycznej. Ponieważ te wspomnienia widnieją w aneksie źródłowym, więc po latach staną się one źródłem historycznym. Dlatego póki jeszcze żyję, w trosce o prawdę historyczną, muszę sprostować wszystko to, o czym ja wiem, że jest nieprawdą (kłamstwem). Nie mogę pozwolić na fałszowanie historii, w której osobiście uczestniczyłem.
Nic nie mogę powiedzieć na temat tego, co się działo przed przyjazdem p. Kramkowskich do stacji Mońki, bo mnie tam nie było. Zwróciłem tylko uwagę na dwa zdania na stronie 337. Pierwsze to: „Moskwa slezam nie wierit”. Żołnierze nie mogli wypowiedzieć tych słów w 1941 roku. Jest to przecież tytuł filmu, który był nakręcony dopiero w roku 1979 czyli 38 lat później. Drugie to następujące zdanie: „ja [Dąbrowska z Kramkowskich Maria zesłanka syberyjska]”. Gdyby to napisała Marylka własnoręcznie, to by napisała, ja Maria Kramkowska. Przecież to są wspomnienia z 1941 roku i ona jeszcze nie była wtedy zamężna.

Na stacji w Mońkach to ja już byłem i stwierdzam, że nie było nas 5000 osób, nie było sznura bydlęcych wagonów, tylko zaledwie kilka wagonów, nie było też żadnych krzyków, a żołnierze nikomu nie urągali i nie pchali nikogo dzień i noc do wagonów. Do wagonów sami załadowaliśmy się zaraz po dowiezieniu nas do stacji i w naszym wagonie rzeczywiście były 42 osoby. Było to wtedy sprawdzane.
Po naszym załadowaniu się pozamykano drzwi wagonów i tego samego dnia tj. w piątek 20 czerwca 1941 roku po krótkim czasie podjechał pociąg, doczepiono do niego nasze wagony i on ruszył dalej.
Nie wyła syrena i nie biły nigdzie dzwony. Przy wagonach nie siedzieli żołnierze, bo nie było na to miejsca.
Dzieci nie spuszczały przez okienka butelek, bo okienka były zakryte blaszanymi pokrywami.

Z panią Olszewską nie było żadnej pani Pasiewicz. Poza naszymi trzema rodzinami, pozostałych wymienionych nie znałem. Absolutnie nie było tyle rodzin, co wymieniono w tekście. Za to nie jest wymieniona czteroosobowa rodzina (matka, ładna córka, przystojny syn i drugi syn, ale to był tylko nieruchomy szkielet przypominający człowieka), a taka rodzina przecież była. Nie dawali nam żadnego wiaderka wody.
W wagonach były półki, więc wszyscy mogli spać jednocześnie, a nie tak, jak to opisane we wspomnieniach. Cały dalszy opis to bzdura. Napisano we wspomnieniach: cytuję „ I w takiej ciasnocie i głodzie jechaliśmy dalej i dalej, aż po kilku dniach dojechaliśmy do Katyńskich Lasów i tam na bocznicy staliśmy dwa dni”, koniec cytatu.
Z tego opisu wynika, że z bocznicy ruszyliśmy po co najmniej czterech dniach, a w rzeczywistości było tak, że w następnym dniu podróży (21.6), już na terenie białoruskim, pociąg się zatrzymał w polu, otwarto blaszane pokrywy na okienkach, a z pobliskiej wioski kobiety i dzieci niosły nam w wiadrach wodę i podawały nam ją w butelkach przez okratowane okienka. Natomiast 22 czerwca byliśmy już w Smoleńsku i wtedy latały nad nami samoloty niemieckie. A przecież Smoleńsk jest położony dalej za Katyniem. Drugą lokomotywę dodano dopiero przed Uralem. Żadnego postoju na bocznicy w Katyńskich Lasach nie było.
Przez cały czas podróży, co jakiś czas dawano po kilka bochenków chleba na wagon i wtedy jedna osoba mogła na stacji pójść z żołnierzem po „kipitok”.

W Omsku ze stacji towarowej zawieziono nas samochodami ciężarowymi do ogromnego cyrku. Nie było nas 5000 osób tylko znacznie mniej. Jeżeli wieziono nas w około 60 wagonach, a w każdym gdyby nawet było 60 osób, to jasne, że nie mogło nas być 5000. W czasie pobytu w cyrku nikt nas nie nadzorował i nie było żadnego buntu. Nikt nikogo nie aresztował. Wprawdzie różni ludzie byli między nami, ale nie było aż takich idiotów, którzy rozlokowani w ogromnym cyrku decydowaliby się na jakiś bunt. Przeciw czemu i przeciw komu mieli się buntować, gdy w tym czasie nie było żadnego nad nami nadzoru.
Nikt nikomu nie wiązał rąk i nikt nikogo nie wrzucał do samochodów. Sami ładowaliśmy się do samochodów, a potem na barki. Nie było żadnego „kolbą w łeb”.

Dopłynęliśmy nie do żadnych „Bolszenków”, tylko do przystani Znamienka. Irtysz był wtedy bardzo rozlany, więc wyładowano nas nie na brzegu rzeki, tylko do magazynów stojących na palach w wodzie po samą podłogę.
Natomiast we wspomnieniach Marii Kramkowskiej napisano, cytuję: „ Nad brzegiem Irtysza zebrało się bardzo dużo ruskich ludzi. Przyszli nas oglądać, bo nie wiedzieli, co to znaczy taka nacja jak Polacy. Aż milicja z karabinami rozgarniała ludzi”. Koniec cytatu.

Dalszych bzdur nie będę cytował, bo jeżeli wyładowano nas do magazynów, a dokoła jak okiem sięgnąć była tylko woda, a ponadto robiło się już ciemno, więc cały cytat to bezsens, podobnie, jak również dalsze podobne opisy. Tu niestety, muszę dodać jeszcze jeden cytat: ”Tam nie było żadnej drogi tylko same kępy i trzęsawiska. Tam tylko z Omska jednym samolotem dojechać, a więcej niczym”. To już ostateczny koniec tych durnych cytatów.

Dopiero prawie nocą przetransportowano nas łodziami na wysoki brzeg do budynku szkolnego małej wioski Znamienka. Nie było żadnej milicji. Nie było żadnych ziemlanek. Po kilku dniach podstawiono ciężarówki, załadowano nas na te ciężarówki i zaczął się dalszy etap podróży do Bolsze – Ukow. Na szczęście deszcze nie padały i droga była tak ubita, jak w stodole gliniane klepisko.
Takiej drogi jeszcze nigdy nie widziałem. Pod wieczór przed samym zachodem słońca, po przejechaniu około stu kilometrów, dojechaliśmy do miasteczka. Ciężarówki podjechały pod starą, jakby zapadającą się pod ziemię szkołę. Zdążyliśmy się rozlokować i po krótkim czasie zapadła noc. Na drugi dzień wszystkie ciężarówki załadowane poborowymi przy wtórze zawodzeń żon i płaczu dzieci odjechały tą samą drogą, którą myśmy przyjechali.
Państwo Kramkowscy zamieszkali u budowniczego nowej lecznicy weterynaryjnej, na ulicy K. Marksa po prawej stronie tuż przed mostem Reszetinskim, a nie w żadnej ziemlance, bo ziemlanek tam nie było. Nikomu nie dawali taczek i nikt nikogo nie popędzał.
Początkowo pracowaliśmy przy wyrywaniu lnu, ale nikt nas do tego nie zmuszał. Nieco później pracowaliśmy w Rajpromkombinacie przy zwijaniu powrozów z pakuł lnianych. Polegało to na kręceniu korbą przez jednego pracownika, podczas gdy drugi pracownik bardziej fachowy, prządł tak, jak to robią prządki na kołowrotku.

Z tego okresu jest poniższe zdjęcie.

Na zdjęciu od prawej strony stoi moja siostra Józia, obok siedzi moja mamusia Gabriela, ten chłopiec powyżej, to jestem ja. Obok mnie stoi Maryla Kramkowska, a przy niej mój brat Janek. Po lewej stronie w środku siedzi pani Felicja Olszewska z piątką swoich dzieci. Po jej prawej stronie Zdzisiek lat 12, z drugiej strony Jadzia, poniżej z lewej stoi Sławek, na kolanach siedzi dwuletni Zenek, a przy nim stoi nieco starsza od niego Gertrudzia. Zdjęcie wykonane pod ścianą budynku Rajpromkombinatu od strony podwórza.

Do pracy w lesie zgłaszaliśmy się w rajpotriebsojuzie też dobrowolnie, a było to już w zimie. Pani Suchcicka nigdy w lesie nie pracowała, a jedynie pracowała przy wyrywaniu lnu i tylko początkowo. Lilka Cichocka nigdy nie obcięła sobie siekierą stopy z palcem. Jak można pisać o wyciskaniu wody z bagna piętami, gdy ta praca w lesie odbywała się w zimie?
Ja tam też pracowałem razem z innymi i nic takiego się nie zdarzyło, co jest we wspomnieniach opisywane. Praca w lesie w zimie, jak każda inna praca o tej porze roku bezpośrednio na mrozie nie należała do przyjemności. To prawda, ale do lasu i z lasu nas przywozili. Prawda również, że w posługiwaniu się siekierą przy obcinaniu gałęzi nieudolne były niektóre kobiety. Dlatego pozostawały im takie prace, jak ścinanie piłą drzew i przecinanie na długość po obcięciu gałęzi oraz składanie drewna w sągi.


Na zdjęciu obok, wykonanym w czasie późniejszym, jestem z Lilką Cichocką

Ustosunkowanie się do dalszych bredni pominę. Dodam tylko, że chleb wydawano nie w „łarku”, tylko w sklepie Sielpo i wtedy po 400 gramów na pracującego i 200 g na iżdiwienca. Natomiast kopanie gliny i wywożenie jej na taczkach odbywało się nie w 1941 roku, ale na wiosnę w 1942 roku w czasie budowy suszarni płatków ziemniaczanych.
Była to rzeczywiście ciężka praca nie tylko przy samym kopaniu tłustej, twardej gliny, ale szczególnie niebezpieczne było wywożenie jej taczkami na powierzchnię wykopu po ułożonych trapach. Pracowało nas tam sporo osób, przeważnie były to kobiety, które podczas wywożenia gliny często traciły równowagę i razem z taczką załadowaną gliną spadały do dołu. Marylce też to zdarzyło się kilkakrotnie. Ta praca, jak każda inna, też była dobrowolna.
Nikt nad nami nie stał i nikt nas nie popędzał. Po zbudowaniu tej suszarni pani Olszewska pracowała tam przez całą zimę przy suszeniu płatków.
Najbliższa stacja kolejowa była nie w Omsku, ale w Nazywajewsku odległym drogą lądową 230 km od Bolsze – Ukow (wg tubylców). Do dalszych wspomnień nie mogę się ustosunkować, bo mnie przy tym nie było. I całe szczęście, bo teraz przy komentowaniu tych „wspomnień”, nerwowo bym nie wytrzymał.

Jednak dalszy ciąg wspomnień do końca z uwagą przeczytałem i muszę trochę z zazdrością się przyznać, że nas po powrocie nikt nie witał tak, jak Marylkę. Tylko na granicy weszli do wagonu pogranicznicy, sprawdzili nasze dokumenty i to było wszystko. Głodni też nie byliśmy, bo mieliśmy prowiant z UNR-y. Może było to nieładnie z naszej strony, ale ziemi po przekroczeniu granicy też nie całowaliśmy.
Przy okazji nie omieszkam dać prztyczka Związkowi Sybiraków – Oddział w Elblągu. Na ich internetowej stronie „Sybiracy Elbląg - największa strona www o tematyce sybirackiej” między innymi napisano „.....Zrealizowano 4 wielkie ciągi deportacji, w których wywieziono 2 009 665 byłych obywateli Polski lub ich znajomych, potomków, przyjaciół, z których przeżyło do 1945 r. zaledwie 554 tys.:”
„5) 4 - w czwartej deportacji z 20 czerwca 1941 wywieziono w głąb ZSRR wszelką inną ludność "podobną do Polaków".” Co za bzdura umieszczona przez Związek na stronie internetowej!
Do tej pory nie wiem, co to znaczy „podobną do Polaków”, ale myślę, że to chyba dlatego nie witano nas tak, jak Marylkę, bo ona widocznie wracała z „prawdziwymi” Polakami, a my byliśmy tylko tymi „podobnymi do Polaków”.

To byłoby na tyle, co mam do powiedzenia odnośnie tych wspomnień. Dziwię się tylko, jaki dureń mógł wypisywać takie brednie w opisie pod tytułem „wspomnienia” i w jakim celu to zrobił? Nie zastanowił się, że tym samym wyrządził wielką krzywdę pani Marii Dąbrowskiej z domu Kramkowskiej? Przecież ona tego nie napisała, co do tego jestem przekonany, bo Marylę z tamtych czasów znałem przecież osobiście. Po wojnie ostatni raz widziałem się z nią w lecie 1947 roku, gdy w niedzielę razem z p. Olszewską przyszły do naszego domu na Karczaku w odwiedziny. Pod wieczór odprowadziłem obie Panie na przełaj obok sadu p. Sienkiewiczów. Do dni dzisiejszych zarzucam sobie nietakt, jaki wtedy popełniłem.
Marylkę odprowadziłem dalej niż p. Olszewską. Należało postąpić odwrotnie. Marylka była na swoim terenie, a p. Olszewska na obcym. Żałuję tego, ale to niczego już nie zmieni tak samo, jak nie da się zmienić wielu innych błędów popełnionych w życiu.

Szanowni Autorzy poważnego historycznego opracowania pt. „Dzieje Trzciannego”. Jak mogliście zamieścić te „wspomnienia” w książce w ramach „Aneksu źródłowego”? Po wielu latach wspomnienia te staną się źródłem historycznym. Czy zdajecie sobie z tego sprawę, jak na tym ucierpi Wasz naukowy autorytet? Przecież jest to stek bzdur, a nie żadne źródło historyczne. Myślę, że tym, co napisałem, zrobiłem książce „Dzieje Trzciannego” niezamierzoną reklamę, a dobrą czy złą, to już zupełnie inna sprawa.

Drogi Czytelniku, twraz możesz już mieć ogólne wyobrażenie, jak powstają makabryczne historie wypisywane przez autorów o wybujałej wyobraźni, którzy materiał czerpią z opowiedzianych im wspomnień przez osoby będące uczestnikami określonych zdarzeń.
Na tym już zakończę pisanie tych sprostowań. Drodzy Czytelnicy czytając jakiekolwiek wspomnienia i nie tylko, próbujcie zawsze dokładnie zrozumieć kto pisze, o czym pisze, jak pisze, w jakich warunkach i czemu to pisanie wg nich ma służyć.